Początki były trudne…, ale ciekawe

Leszek Piechocki prawie całe swoje zawodowe życie związał z doradztwem. Został zatrudniony w 1975 r. przez Rolniczy Rejonowy Zakład Doświadczalny w Minikowie, który po kilku miesiącach zmienił nazwę na Wojewódzki Ośrodek Postępu Rolniczego, a w 1976 r. współtworzył samodzielny Ośrodek w Zarzeczewie. Pracował początkowo jako inspektor, potem specjalista ds. produkcji bydła, kierownik działu technologii, 1 stycznia 1992 r. został powołany przez Wojewodę Włocławskiego na stanowisko zastępcy dyrektora Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Zarzeczewie. Od tego roku również został redaktorem naczelnym Informacyjnego Biuletynu Rolniczego „AKTUALNOŚCI”, a później od 2001 r. miesięcznika „Wieś Kujawsko-Pomorska”.

Pod koniec ubiegłego roku dostałem propozycję, aby coś napisać o początkach Zarzeczewa, zastanawiałem się czy podołam, bo głowa już nie taka i pióro też już zardzewiało. Tym bardziej, że jak sam zawsze powtarzałem piszącym do naszego miesięcznika, dobry artykuł to nie taki, z którego jesteśmy dumni, ale taki, który ktoś przeczyta.

Ale do rzeczy. Początki Ośrodka w Zarzeczewie zbiegły się z rozpoczęciem przeze mnie pracy w doradztwie. Najpierw w 1975 roku to był Rolniczy Rejonowy Zakład Doświadczalny w Minikowie, potem kolejno Wojewódzki Ośrodek Postępu Rolniczego Minikowo, a po reorganizacji w 1977 roku WOPR Zarzeczewo. Wszystko zaczęło się jednak już w roku 1976, który został zdominowany tworzeniem na terenie byłego województwa włocławskiego niezależnego Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego, który miał powstać na bazie włocławskiej filii WOPR Minikowo. Zaczęliśmy od poszukiwania właściwego  miejsca na siedzibę – pamiętam jak razem z Wojciechem Warkockim (kierownikiem filii, a potem dyrektorem WOPR Zarzeczewo) jeździliśmy po terenie jego Syrenką koloru yellow bahama (był to wtedy bardzo modny kolor, aczkolwiek na Syrence wyglądał delikatnie mówiąc dziwnie).

Trafiliśmy do Zarzeczewa, które nie wyglądało jak teraz. Nie było dobrej drogi, można było dojechać najpierw lichą trylinką, a potem dróżką żużlową. A samo Zarzeczewo, no cóż, rozpadające się czworaki z końca XIX wieku, rządcówka bez dachu i okien. Tam, gdzie dzisiaj jest pracownia pasieczna – stały ogiery w punkcie kopulacyjnym, świnie stały w naszych dzisiejszych magazynach. W dawnej poligrafii był magazyn zbożowy, a tam gdzie są piękne tereny i pawilony wystawowe –  było coś, co kiedyś było sadem. Sam „pałacyk” nie wyglądał lepiej, nadawał się do kapitalnego remontu.

Ale było piękne położenie, zapierające dech widoki… nasza młodość i całkowity brak wyobraźni ile trzeba zrobić. Fakt, potrzeba było 20 lat pracy, żeby doprowadzić to wszystko do porządku. Więcej, w tych pierwszych miesiącach, trzeba uczciwie powiedzieć, zajmowaliśmy się bardziej „załatwianiem” pieniędzy, materiałów budowlanych, poszukiwaniem transportu czy fachowców, niż samym doradztwem. Nie raz trzeba było samemu coś załadować, rozładować, pomalować, wykopać. Byliśmy młodzi, większość z nas łącznie z szefem to były osoby 25–30-letnie i tylko dlatego chyba potrafiliśmy zaakceptować takie realia. Jest też satysfakcja, bo mam świadomość, że gdybyśmy nie wybrali na siedzibę nowego WOPR właśnie Zarzeczewa, byłaby tutaj dzisiaj kupa gruzu, a tak – mają nam czego zazdrościć.

„Pałacyk” w Zarzeczewie – siedziba ODR na początku lat 90.

Przez te lata właściwie nie zmieniła się istota doradztwa. Polega ono  w sumie na tym, że przychodzi (chociaż z tym przychodzeniem bywało różnie) chłop do doradcy i pyta – wszystko od tego się zaczyna i do tego sprowadza. Banalnie proste, ale też niesamowicie skomplikowane.

Praca nasza w latach 70., ogólnie rzecz biorąc, polegała na prowadzeniu doradztwa, upowszechnianiu nowości, prowadzeniu szkoleń, organizowaniu konferencji naukowych i różnych konkursów, realizacji prac wdrożeniowych i w dziale Doświadczalnictwa Terenowego (było coś takiego) ścisłych doświadczeń. Współpracowaliśmy ze szkołami rolniczymi, spółdzielniami rolniczymi  i z tzw. gminną służbą rolną – byli to pracownicy zatrudnieni w Urzędach Gminnych (przeważnie po kilku w gminie), którzy zajmowali się praktycznie wszystkim, co dotyczyło wsi, również doradztwem. Strukturalnie było podobnie jak dzisiaj, w samym Zarzeczewie byli specjaliści zakładowi o wąskich specjalnościach: ds. zbóż, okopowych, pastewnych, łąkarstwa, ochrony roślin, warzywnictwa, sadownictwa, chowu bydła, trzody chlewnej, owiec, pszczelarstwa, budownictwa, mechanizacji, ekonomiki, szkoleń, wydawnictw i wgd. Spora grupa, ale mieli co robić, do Zarzeczewa codziennie przyjeżdżali rolnicy po poradę i do biblioteki, aby wypożyczyć fachowe książki. W terenie były Rejonowe Zespoły, mające własne siedziby z kierownikiem, specjalistami rejonowymi ds. produkcji roślinnej, zwierzęcej, ekonomiki, szkoleń oraz wgd. A od 1982 roku także grupa doradców gminnych mających siedziby w określonych miejscach przeważnie w budynkach Urzędów Gmin. Do publicznej wiadomości było podane, kiedy i gdzie dyżuruje dany pracownik.

Mieliśmy zorganizowaną sieć gospodarstw wdrożeniowych i współpracujących, były to faktycznie gospodarstwa trochę z wyższej półki, aczkolwiek nie zawsze najlepsze w gminie. Podstawowym elementem w rekrutacji była otwartość rolnika na nowości i chęć do współpracy, gdyż w tych gospodarstwach prowadzono prace wdrożeniowe, organizowano pokazy czy odwiedziny sąsiedzkie.

Leszek Piechocki podczas konferencji w 1979 roku.

Inauguracja szkoleń rolniczych 1977/78.

Praca była trudna, niestety w polskich realiach zawsze ekonomia i zwykły zdrowy rozsądek mijały się z  polityką, która mówiła nam, co jest lepsze i na wszystko miała gotowe recepty. Jak kiedyś pierwszy sekretarz Edward Gierek sfotografował się na polu z heracleum (barszcz Sosnowskiego), to zaraz zalecono wprowadzać go do uprawy jako lekarstwo na wszystkie nieszczęścia. Roślina miała zrewolucjonizować bazę paszową dla bydła, a efekt był taki, iż nie dość, że nie było czym tego zebrać, to jeszcze wywoływała uczulenia u ludzi. Notabene, do dzisiaj mamy z tym problem, bo rozniosła się po całej Polsce jako bardzo uporczywy chwast. Oczywiście, oficjalnie trzeba było to dziwo wdrażać, a nieoficjalnie wiadomo było, co z tej rośliny za „ziółko” i każdy doradca wymyślał powody, żeby tego nie uprawiać. Zresztą co się dziwić politykom – pamiętam jak jeden szanowany profesor (nie wymienię z szacunku), który wdrażał kiszone łęty ziemniaczane jako doskonałą paszę.

Barszcz Sosnowskiego potrafi osiągnąć nawet 4 m wysokości.

fot. htpps://gk24.pl

Wspomniałem wcześniej, że w zasadzie to doradca musiał dotrzeć do rolnika, szczególnie było to widać po reorganizacji gminnej służby rolnej w roku 1982, kiedy pracownicy ci przeszli z administracji gminnej do WOPR i mieli świadczyć doradztwo. Mieli z urzędnika gminnego stać się doradcą, a nie było to proste, gdyż w większości były to osoby ze średnim wykształceniem, z określonym bagażem doświadczeń.

Praca była tak zorganizowana, że na terenie gminy pracowało kilku doradców, jeden obsługiwał 2–3 sołectwa i chodził „od komina do komina” proponując pomoc. Nie był to system doskonały, ale trzeba powiedzieć  uczciwie, że w tamtych czasach stał się jednak w sumie efektywny.

Można przyjąć więc tezę, że tylko doradztwo, na które jest zapotrzebowanie przynosi określone efekty. A często tzw. władza wyobrażała sobie i dalej niestety wyobraża, że osobami realizującymi doradztwo i rolnikami można w jakiś tam sposób manipulować, zachęcając ich do określonych zachowań. Oczywiście będzie to wykonywane w formalny sposób, ale o efektywności takiej pracy lepiej nie mówić.

Grupa gospodarstw współpracujących była szczególnie duża w latach 80., kiedy realizowaliśmy tak zwane kompleksowe technologie. Wszystko musiało być kompleksowe, wywołując nawet śmieszność. Kompleksowa uprawa pszenicy, kompleksowa uprawa jęczmienia, buraków cukrowych, ziemniaków, rzepaku, grochu itd i oczywiście kompleksowa technologia utrzymania bydła, trzody, owiec. Tak, jakby słowo „kompleksowa” miało być rozwiązaniem wszystkich problemów.

Należy jednak powiedzieć, bez względu na to jak zwał, tak zwał, że tych przykładowych plantacji realizowanych przez cały czas wegetacji prowadziliśmy w tamtych latach naprawdę dużo. Tylko na terenie byłego włocławskiego (dzisiejszych 5 powiatów) mieliśmy tych kompleksowych technologii przez kilka lat po 6–8 tys. ha, stanowiło to kilka procent ogólnego areału, który obsługiwaliśmy. Firma nasza przypominała bardziej jakiś GS niż jednostkę doradczą.

Na każdy hektar tych wzorowych plantacji dostarczaliśmy rolnikowi, za częściową dopłatą z budżetu, całą gamę środków: zaprawy, środki chwastobójcze, owadobójcze, grzybobójcze, dokarmiacze dolistne, magnez w płynie, w sumie na jeden hektar uzbierało się 15–20 kg różnych preparatów. A trzeba to było przywieść, rozładować, pogrupować w Zarzeczewie, załadować, rozwieź na punkty, rozprowadzić poszczególnym rolnikom, rozliczyć, a było tego kilkaset ton. Niekiedy trzeba było te trucizny rozważać, trudno to nawet dzisiaj sobie wyobrazić. Pracowaliśmy więc jako doradcy, tragarze, magazynierzy, księgowi, dziwne profesje, ale były efekty i do dzisiaj wielu rolników to wspomina. Pamiętam jaka była nasza radość, gdy dostaliśmy przydział 30 jugosłowiańskich opryskiwaczy, które odsprzedaliśmy rolnikom posiadającym największy areał plantacji upowszechnieniowych. Takie to były czasy.

Autor artykułu w gospodarstwie w Koszanowie

Autor artykułu w gospodarstwie w Koszanowie, gm Włocławek, u rolników, z którymi przez lata współpracował, państwa Kołowskich (seniorzy) i Grudewiczów.

Narzędzia wspomagające pracę bardzo się zmieniały, w latach 70. była to książka, jakaś ulotka, instrukcja, a na szkoleniu szczytem marzeń był rzutnik slajdów. Notabene, aby wydać np. broszurę „Uprawa ziemniaków” i oczywiście każdą inną, trzeba było mieć zgodę cenzora politycznego. W latach 80. wchodziły projektory filmowe i filmy, co się człowiek tego nie nadźwigał, ale gdy film był dobry – to efekty były. Niestety filmy przeważnie nie nadążały za stosowaną czy zalecaną technologią, wymagało to więc określonych komentarzy, ale rolnicy chętnie na takie szkolenia przychodzili. Potem weszła era telewizora i video. Brakowało dobrych materiałów, żeby to rozwiązać sami kręciliśmy filmy lub kopiowaliśmy programy telewizyjne. Udało się nam w Zarzeczewie kilka takich filmów nakręcić, wymagało to dużo pracy, ale efekty były przyzwoite. Pamiętam te emocje, w sumie uczyliśmy się zupełnie nowych rzeczy, czegoś z pogranicza reżyserki i scenografii.

Również rolnicy, u których w gospodarstwach kręciliśmy te filmy m.in. „Żywienie krów mlecznych”, „Uprawa wiesiołka”, „Różne technologie utrzymania trzody chlewnej”, chętnie poświęcali swój czas oraz udostępniali swoje obiekty.

Technika komputerowa (od Odry, przez Tajmexy, po dzisiejsze komputery) ułatwiła przygotowywanie różnorodnych prezentacji, od folii na rzutniki, aż po multimedialne aktualnie stosowane. Zawsze jednak chodziło o to, żeby te nowoczesne narzędzia jak najszybciej trafiły na wyposażenie nie tylko zakładu, ale również biur powiatowych i gminnych. Z oczywistych względów wymagało to czasu i pieniędzy, a tych w doradztwie niestety zawsze brakowało.

W pracy doradczej lat 70. i 80. był pewien paradoks. Z jednej strony doradca przekonywał i zachęcał do wprowadzania nowych skuteczniejszych technologii. Ale w pewnym momencie we wdrażaniu nowej technologii była jednak konieczność zakupu określonego środka produkcji, nawozu, paszy, środka ochrony roślin, o maszynach czy ciągniku nie wspomnę. I tutaj zaczynały się schody, zalecaliśmy coś… czego nie było. W tamtych czasach naczelnik gminy wypisywał kwit na paszę (tylko jak maciora się oprosiła) i na węgiel, a specjalne komisje przyznawały talony uprawniające do zakupu sprzętu rolniczego (były to tzw. Społeczne Komisje, które i tak przyznawały sprzęt według określonej zasady, gdzie niestety i postawa ideologiczna rolnika miała istotne znaczenie).

Partia określała kierunki pracy

Partia określała kierunki pracy.

Patrząc na omawianą sytuacje z dzisiejszej perspektywy aż trudno uwierzyć, że mimo tych trudności udało się jednak tak dużo zrobić i tyle wprowadzić nowości na polską wieś.
Myślę i jestem nawet przekonany, że ta efektywność tamtego doradztwa wynikała z jednej strony z olbrzymiego zaangażowania ówczesnych doradców, a z drugiej z faktu, że praktycznie całość wytworzonych produktów mógł rolnik sprzedać (nie zawsze po dobrej cenie, ale mógł).

Rolnik był zachęcany i bałamucony do zwiększenia produkcji. W latach 80. wymyślono takie wynalazki, jak talony na środki produkcji czy na maszyny w zamian za odstawione na przykład tuczniki. Dla nas doradców, pamiętam był to jakiś problem, gdyż dla władz komunistycznych nieważna była efektywność czy nawet zysk producenta, ich interesował produkt – żywiec, zboże, ziemniaki – za wszelką cenę.
Z takiego podejścia władz i my korzystaliśmy, jako firmie udawało nam się zakupić (a właściwie załatwić, bo tak się to wtedy określało) różne środki produkcji: mieszanki mineralno-witaminowe, pasze, materiał siewny, środki ochrony roślin, konserwanty do kiszonek itd., które potem przekazywaliśmy rolnikom (płatnie lub częściowo płatnie). Tych „dobrodziejstw” nie starczało oczywiście dla wszystkich, dostawali je rolnicy z nami współpracujący, u których realizowaliśmy określone wdrożenia, demonstracje czy pokazy.
Trzeba wiedzieć, że były to czasy, kiedy luksusem dla doradcy był motocykl czy maszyna do pisania, a telefon był ewentualnie u sołtysa i rzadko działał.

Pamiętam, że największą trudność sprawiało w tamtych latach zebranie niezbędnych informacji o gospodarstwie. Często ustalenie ile sprzedano tuczników czy opasów w roku wymagało konsultacji z gospodarzem, jego żoną, a często innymi domownikami przeważnie trzypokoleniowej rodziny. Również ustalenie wielkości poszczególnych upraw było na przysłowiowe „Felka oko”, bo przykładowo, już nawet jak gospodarze wiedzieli ile sobie liczy pole koło lasu, to już nikt nie wiedział jaką wielkość ma klin koło Kowalskiego po wykrojeniu kawałka pola na drogę. Nie był to koniec kłopotów, gdyż trzeba było ustalić jeszcze plony określonych płodów, zapasy słomy, siana, obornika czy nawozów, ilości skarmianych pasz. Krótko mówiąc, wymagało to dużego zaangażowania, wiedzy i dyplomacji doradcy, aby uzyskać końcowe dane zbliżone do prawdy.

Były też dobre strony tamtych czasów, doradca był faktycznie głównym nośnikiem wiedzy, nowości. Dzisiaj rolnik więcej korzysta z innych możliwości, TV, prasa fachowa czy internet stanowią coraz większą konkurencję. W tamtych czasach przybycie doradcy było czymś wyjątkowych, wizyta trwała dłużej, rozmowa dotyczyła wielu spraw. Poznawaliśmy całą wielopokoleniową rodzinę, sąsiadów, w gospodarstwie czuliśmy się jak u siebie. Nie ma co ukrywać, że mieszanka wolnego czasu doradcy (bo autobus powrotny będzie dopiero o 14.00) i staropolska gościnność rolnika skutkowały długim niekiedy biesiadowaniem, co z perspektywy czasu oceniam pozytywnie, jako element wzajemnego poznawania się i akceptacji. Z wieloma rolnikami z tamtych czasów się zaprzyjaźniłem, odwiedzamy się prywatnie.
I na koniec tych wspomnień, możliwe, że ktoś to uzna za herezję, ale w tamtych czasach, w wieku XX wiedza doradcy, wszechstronna, merytoryczna, częściej była oczekiwana przez rolnika niż aktualnie, kiedy przeważa doradztwo papierowe i wystarczy znać określone procedury, aby już rolnikowi pomóc. Inna sprawa, że na takie doradztwo jest teraz największe zapotrzebowanie.


Leszek Piechocki
Fot. archiwum KPODR