Wywiad z Januszem Wojciechowskim

Janusz Wojciechowski

Katarzyna Szczepaniak (K.Sz.): W jakich latach pracował Pan, Panie Januszu w doradztwie rolniczym?

Janusz Wojciechowski (J.W.): Przed podjęciem pracy w doradztwie rolniczym ukończyłem roczny staż pracy w Wytwórni Pasz Bacutil w Golubiu-Dobrzyniu w 1970 roku i kurs Technologów Wytwórni Pasz. Następnie byłem zatrudniony w Powiatowej Stacji Kwarantanny i Ochrony Roślin w Golubiu-Dobrzyniu na stanowisku technika ds. ochrony roślin. W 1972 roku, mając 23 lata wyjechałem na półroczny staż do dwóch gospodarstw w Danii, w ramach programu z produkcji zwierzęcej i  roślinnej. Niniejsza praktyka została zorganizowana przez Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Rolnictwa oraz Ministerstwo Rolnictwa. Prace te traktuję jako pierwszy okres przygotowawczy do pracy doradczej. Po powrocie do kraju udało mi się podjąć pracę w doradztwie rolniczym jako instruktor rolny na terenie Gminy Fabianki k. Włocławka. Wcześniej próbowałem zatrudnienia w jednej z jednostek rolniczych w Bydgoszczy, lecz bez powodzenia, ponieważ nie chciano mi zaliczyć stażu pracy w Danii – takie były czasy. Przyznam jednak, że praca w Danii pomogła mi lepiej poznać rolnictwo, w tym technologie produkcji na najwyższym poziomie, co w miarę możliwości wykorzystałem w przyszłej pracy zawodowej. Studia rolnicze ukończyłem w 1981 roku. Następnie w 1982 roku, kiedy reorganizowano doradczą służbę rolną i przejmowały nas Wojewódzkie Ośrodki Postępu Rolniczego (WOPR) skorzystałem z możliwości zatrudnienia i w wyniku porozumienia stron podjąłem pracę w Minikowie na stanowisku specjalisty ds. owczarstwa. Zatrudnienie w Minikowie było dla mnie i mojej rodziny bardzo korzystne, ponieważ po siedmiu latach oczekiwania kupiliśmy mieszkanie w Bydgoszczy.

Jak pamiętam w pracy doradczej w gminach w latach 70. realizowaliśmy również zadania nałożone przez WOPR, w tym Doświadczalnictwo w Minikowie. Systematycznie byliśmy tam doszkalani na kilkudniowych spotkaniach z produkcji roślinnej i zwierzęcej. Często byliśmy u rolnika w gospodarstwie, prowadziliśmy szkolenia i kursy rolnicze. Staraliśmy wywiązać się ze swoich zadań a o pracę nie było tak łatwo.

Po 46 latach pracy, w tym 44 w doradztwie rolniczym w 2016 r. przeszedłem na emeryturę. Mogę powiedzieć, że fajnie było, a teraz jest jeszcze lepiej. Mam tylko 74 lata.

K.Sz.: Jakie zadania Pan realizował?

J.W.: Pracę w Minikowie podjąłem jako specjalista ds. owczarstwa. Przez jakiś czas próbowałem zorganizować pracę doradczą na rzecz owczarstwa w regionie bydgoskim. Nawiązałem współpracę ze Związkiem Hodowców Owiec, Instytutem Zootechniki ZZD w Kołudzie Wielkiej oraz nieco później z Akademią Techniczno-Rolniczą w Bydgoszczy. Jak pamiętam do bieżących zadań w tym okresie należały sprawy żywieniowe i organizowanie pastwisk, tam gdzie były takie możliwości w gospodarstwach mających pastwiska. W miarę upływu czasu na tym stanowisku czułem się pewniej i wiedziałem, że mogę doradzać rolnikom. Przyznam, że podpatrywałem niekiedy rozwiązania technologiczne u najlepszych hodowców, aby przekazać je innym. Organizowałem szkolenia, pokazy i konferencje dla hodowców owiec oraz wyjazdy szkoleniowe do Instytutu Zootechniki w Kołudzie Wielkiej.

Mogę też dodać, że podczas wizyt doradczych zwracałem uwagę na profilaktykę owiec, jak korekcja racic, realizowałem wiele pokazów w gospodarstwach i osobiście zaszczepiłem kilka tysięcy jagniąt przeciw dystrofii mięśni, bo takie było zapotrzebowanie hodowców. Podczas wizyt u hodowców przywiązywałem dużą uwagę do właściwego żywienia w poszczególnych okresach fizjologicznych zwierząt oraz warunków środowiskowych, aby uzyskać lepsze runo ze strzyży owiec, a tym samym i korzystną cenę za wełnę. Wówczas przyjęło się takie powiedzenie, że hodowcy owiec mają dwa razy żniwa, tj. kiedy sprzedają jagnięta rzeźne i wełnę. Jagnięta rzeźne eksportowano do Europy Zachodniej, najczęściej do Włoch i Niemiec. Z wełną też nie było kłopotu, podobno w ZSRR szyto mundury dla wojska.

Wyjazd na pokazową fermę szynszyli u państwa Kujawa.

Pomagałem też Związkowi Owczarskiemu, którym wówczas kierował dyrektor Stefan Przesławski. Praca ta dotyczyła przyznawania dotacji na rzecz rolników posiadających młode owce – jarki wybrane do dalszej hodowli. Podczas wyjazdów szkoleniowych do Niemiec i Holandii pan Stefan pomagał mi w tłumaczeniu z języka niemieckiego, a jeśli była potrzeba to też z angielskiego. Z satysfakcją podaję, że mam kontakt koleżeński z panem Przesławskim, który ma 93 lata i jest w dobrej formie. Przy Okręgowej Stacji Hodowli Zwierząt działał wówczas Dział Hodowli Owiec, z którym należało współpracować i tak to funkcjonowało chyba nieźle i z korzyścią dla hodowców.

Czas biegł chyba dobrze i dla mnie. Ukończyłem w Krakowie roczne Studium Techniki i Technologii Produkcji na kierunku owczarstwo, a w 1987 roku odbyłem 5-miesięczną praktykę rolniczą w LPG Grunlichtenberg k. Lipska z zakresu owczarstwa, pracując ze stadem 750 sztuk owiec. No i kilka lat później, chyba w nagrodę, zwiedziłem farmy w Szkocji. Instytut Zootechniki w Krakowie organizował ten wyjazd. Uczestnictwo zawdzięczam prof. Bronisławowi Borysowi. Profesor i dr Tadeusz Pakulski bardzo angażowali się w pracę na rzecz rozwoju owczarstwa w województwie i nie tylko. Wspólnie prowadziliśmy konferencje w Kołudzie Wielkiej i Minikowie. Zapotrzebowanie na doradztwo było duże, myślę że dotarłem do większości gospodarstw – 100, może więcej. Prowadziłem również szkolenia organizowane przez doradców w terenie. Dobrze układała się współpraca z Regionalnym Związkiem Hodowców Owiec i Kóz kierowanym przez dyrektora Michała Włodarczaka. Podczas spotkań związkowych jednocześnie miały miejsca szkolenia. Związek po reorganizacji dalej prowadził z dobrymi wynikami pracę hodowlaną. Zatrudnieni tam pracownicy dużo wnieśli do rozwoju owczarstwa w latach 80. i 90. Obecnie Związek zajmuje się całokształtem prac na rzecz hodowli i chowu owiec.

Na organizowanych wystawach hodowlanych owiec i kóz komisji oceny zwierząt przewodniczyła pani profesor Henryka Bernacka. Niestety pani profesor przedwcześnie zmarła dwa lata temu.

Regionalna Wystawa Zwierząt Hodowlanych w Minikowie 2014 r.
(Fot. A. Mońko)

K.Sz.: Dlaczego Pan specjalizował się w produkcji owiec, drobiu i zwierząt futerkowych?

J.W.: Kiedy przeszedłem w ramach reorganizacji doradztwa rolniczego z gminy Fabianki, myślałem o podobnych obowiązkach, jak to było wcześniej. Jednak stało się inaczej – dostałem stanowisko specjalisty i tak trwało to 34 lata. Było mi z tym dobrze i sądzę, że spełniłem się jako specjalista w tym kierunku produkcji na rzecz owczarstwa w regionie bydgoskim. Można by spytać rolników, czy faktycznie zadowoleni byli z mojej pracy. W zakładzie pracy myślę, że tak, po kilku latach awansowałem na stanowisko starszego, a następnie głównego specjalisty decyzją ówczesnego dyrektora Józefa Mrugowskiego. W okresie po 2000 roku, kiedy ówczesne specjalistki ds. owczarstwa panie Małgorzata Duras-Chróściel z Zarzeczewa i Wanda Puchacz z Przysieka przejęły inne obowiązki, jak i przeszły na emeryturę, praca moja obejmowała cały teren województwa kujawsko-pomorskiego.

Przez ostatnich kilkanaście lat pracy, kosztem produkcji owczarskiej, zajmowałem się w większym zakresie drobiem i zwierzętami futerkowymi. Chów owiec przestał być opłacalny, chyba wynikało to z nienaturalnych warunków utrzymania zwierząt, tj. owce utrzymywane były w kraju w systemie alkierzowym, przy małym wykorzystaniu pastwisk, no i niepewnej wartości złotówki, chłonność rynku rodzimego była niewielka, a eksport na rynki zachodnie po prostu się nie opłacał. Bardziej konkurencyjni okazali się hodowcy z Nowej Zelandii, Australii czy Szkocji, którzy utrzymują owce w naturalnych warunkach na pastwiskach. Obecnie owiec w woj. kujawsko-pomorskim jest klika tysięcy i bez dotacji raczej niewielu rolników by je hodowało. Jak pamiętam w latach 80. stado podstawowe owiec w województwie liczyło 200 tys. sztuk. I nie było kłopotów ze sprzedażą.

Wizyta u hodowcy Jarosława Szwajkowskiego.

Z chowem kóz było zupełnie inaczej. W latach 80. utrzymywano je tylko w małych ilościach, po kilka sztuk w gospodarstwie. Łącznie, jeśli dobrze pamiętam, liczba ich nie przekraczała 2 tys. szt. w województwie. Po szkoleniach w Minikowie i w Regionalnym Związku Hodowców Owiec i Kóz w Bydgoszczy zorganizowaliśmy wyjazd szkoleniowy na fermę hodowlaną należącą do Akademii Rolniczej w Poznaniu i to wówczas chyba coś ruszyło w kujawsko-pomorskim. Niektórzy rolnicy skorzystali i za pośrednictwem Związku zakupili kózki, jak i koziołki hodowlane. Rolnicy z niewielką liczbą kóz w stadzie byli zazwyczaj biedni, ale chętni do ich utrzymania, mieli mleko i sprzedawali je, gdzie tylko mogli. W ostatnich latach mojej pracy wyglądało to tak, że zarejestrowanych było kilka gospodarstw koziarskich, które nieźle prosperowały. Największe z nich o liczbie 500 kóz matek w stadzie. Dój kóz przebiega sprawnie do dnia dzisiejszego z wykorzystaniem dojarki na 16 stanowisk udojowych jednocześnie. Obecnie też jestem mile widziany w tym gospodarstwie tj. u państwa Iwony i Jarosława Szwajkowskich w Różnowie k. Chełmna. Przypomnę, że współpracę z tym gospodarstwem zacząłem, kiedy stado liczyło 30 szt., a ferma zlokalizowana była w Boluminie i prowadzona wówczas przez ojca Marcelego Szwajkowskiego. Na terenie gospodarstwa przeprowadziłem kilka szkoleń wyjazdowych z zakresu utrzymania kóz.

Po latach współpracy do najlepszych gospodarstw o tym kierunku produkcji zaliczyłbym również fermę kóz zlokalizowaną u pani Małgorzaty Juchniewicz k. Włocławka i fermę w pobliżu Radomic. Hodowcy ci prezentowali zwierzęta na wystawach hodowlanych w Minikowie i krajowych w Poznaniu.
Bardzo miło wspominam współpracę z tematyki gęsi, również z Instytutem Zootechniki – Zakładem Doświadczalnym Kołuda Wielka. Zlokalizowana tam była jedyna ferma zarodowa w kraju. Wspólnie zorganizowaliśmy wiele konferencji tematycznych w Kołudzie Wielkiej i Minikowie. Przy każdej działalności szkoleniowej wydawane były broszury i ulotki. Napisałem program nt. „Gęsina nie tylko na Świętego Marcina”, który to zaakceptował jako jednostka nadrzędna Urząd Marszałkowski. Miałem satysfakcję prowadzić szkolenia z panią dr Haliną Bielińską, ówczesną wicedyrektor Instytutu Zootechniki Zakładu Doświadczalnego w Kołudzie Wielkiej. Szkolenia te adresowane były dla hodowców małych stad gęsi w województwie kujawsko-pomorskim, zlokalizowane w ok. 20 punktach szkoleniowych na terenie województwa. Jak pamiętam średnio w roku odbywały się 3 konferencje i więcej szkoleń. Do szkoleń włączali się pracownicy Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy, Instytutu Weterynarii, związki branżowe, jak i firmy obsługujące rolnictwo, które chętnie sponsorowały takie formy szkoleń.

Ferma strusi w województwie kujawsko-pomorskim.

Przynajmniej raz w roku organizowaliśmy konferencje dla hodowców ferm drobiu grzebiącego z udziałem Krajowej Rady Drobiarstwa oraz Związku Hodowców Drobiu i Producentów Jaj. Prezesem Związku był pan Roman Wiśniewski. Prowadziłem również szkolenia z przyzagrodowego chowu drobiu grzebiącego. W międzyczasie pojawiły się strusie. Te egzotyczne największe ptaki nielatające sprowadzono do Polski różnymi kanałami w szybkim tempie z Europy Zachodniej, najwięcej chyba z Belgii. Sprowadzający, jak i pierwsi hodowcy nieźle nawet na tym zarobili. Widząc co się dzieje, włączyłem się do działalności szkoleniowej. Poziom prowadzenia odchowu tych zwierząt w Polsce był dosyć wysoki. Gorzej wyglądało to w państwach zachodnich, które chętnie pozbywały się zwierząt utrzymywanych często w złych warunkach. Na szkoleniach, które prowadziły jednostki handlujące niekiedy z wykorzystaniem pracowników nauki, przekonywali o wielkim biznesie z tego kierunku produkcji. Ja ze swej strony w kalkulacjach przedstawiałem ograniczone możliwości uzyskania dochodu na dłuższą metę z uwagi na brak w kraju ubojni, a jeśli już jakaś powstała, to przy dużej podaży zwierząt albo nie skupowała, względnie oferowała ceny zbyt niskie. Strusie obecnie w kraju można jeszcze spotkać na fermach, jak i w gospodarstwach agroturystycznych.

Roślinożerne zwierzęta futerkowe zacznę omawiać od królików. Utrzymywali je z reguły amatorzy w nie najlepszych warunkach zoohigienicznych, często z pominięciem zabiegów profilaktycznych. Przez jakiś czas niektóre Gminne Spółdzielnie wspierały przyszłych producentów, oferując im bezpłatnie zwierzęta, aby zachęcić ich do chowu, licząc na rewanż z ich strony, skupując króliki do uboju. Tak to wyglądało w połowie lat 80. Udało mi się osobiście skontaktować z pewną grupą hodowców, którzy nie byli w żaden sposób zorganizowani. Pojawiali się też „wszechwiedzący” z tego kierunku produkcji i próbujący zarobić na królikach, skupując je do ubojni. Skontaktowałem się z Krajowym Centrum Hodowli Zwierząt, gdzie pracę hodowlaną na ograniczonej liczbie zwierząt prowadził inspektor inż. Bogusz Łaski wraz z pracownikami Instytutu Zootechniki w Balicach k. Krakowa – prof. Pawłem Bielańskim i następnie również prof. Dorotą Kowalską, co zaowocowało integracją hodowców. Zorganizowałem wiele szkoleń w terenie i konferencji w Minikowie oraz wystaw królików, a w nieco późniejszym okresie, również szynszyli. Zwierzęta na wystawach oceniane były przez pracowników Krajowego Centrum Hodowli Zwierząt i Instytutu Zootechniki. Wyjeżdżaliśmy kilkakrotnie z zainteresowanymi hodowcami na fermy królików do ościennych województw. Zawsze z nami byli wspomniani pracownicy Instytutu z Balic k. Krakowa.
Ferma szynszyli w Złotnikach Kujawskich stała się wizytówką w województwie. Organizowaliśmy tam szkolenia i pokazy dla zainteresowanych i potencjalnych hodowców. Wystawy, które organizowaliśmy w Minikowie, jak również w Przysieku, były coraz liczniejsze, z setkami prezentowanych zwierząt. Hodowcy za najlepsze zwierzęta otrzymywali nagrody i wyróżnienia. Organizowane były również demonstracje i pokazy u hodowców królików.

Pracownicy naukowi Akademii Techniczno-Rolniczej z Bydgoszczy (późniejszy Uniwersytet Technologiczno-Przyrodniczy, obecnie Politechnika Bydgoska) również czynnie uczestniczyli w działalności szkoleniowej, między innymi dr Jacek Zawiślak i dr Natasza Święcicka. W wycenie zwierząt natomiast inspektorzy z Krajowego Centrum Hodowli Zwierząt.

Do osiągnięć w hodowli szynszyli w największym stopniu przyczynił się Krajowy Związek Hodowców Szynszyli w Myślenicach, którym kierował mgr Marek Nowak. Wspólnie organizowaliśmy szkolenia, konferencje i pokazy, przy udziale w ostatnich dwóch latach mojej następczyni mgr inż. Anny Mońko.

Pokaz skór organizowany przez „SKINPOLEX” w Bydgoszczy.

K.Sz.: Jak wyglądała praca z rolnikami/rolniczkami?

J.W.: Pracą w owczarni zajmowali się z reguły rolnicy. Kiedy miałem własny plan działania często kontaktowałem się telefonicznie i umawialiśmy się konkretnie na omówienie, np. poprawy efektywności produkcji poprzez właściwe żywienie, organizację wykotów czy odchowu jagniąt, przygotowanie do stanówki, strzyży owiec i innych zadań. Najczęściej rolnicy sami kontaktowali się ze mną i umawialiśmy się na określony dzień i godzinę w celu rozwiązania problemu. Tak było faktycznie, co obecnie byłoby niemożliwe. Specjalista ma ograniczoną samodzielność w pracy.

Pracę z rolniczkami zacząłem w okresie późniejszym, tj. w latach 90. i dotyczyła ona przyzagrodowego chowu drobiu. Kontaktów w gospodarstwach z rolniczkami w tym kierunku produkcji miałem niewiele. Tylko niektórzy utrzymywali drób wodny, względnie grzebiący. Przyznam, że to była dodatkowa moja praca. W pewnym okresie miałem wspólne spotkania szkoleniowe z moją nieodżałowaną koleżanką mgr inż. Hanną Hapką, która organizowała, między innymi pokazy układania kwiatów i innych elementów roślinnych w różnorodne kompozycje. Ja natomiast omawiałem chów drobiu. Coraz częściej zapraszano mnie jako lektora na wybrane szkolenia do kół gospodyń wiejskich. Przy tej okazji coś smacznego się zjadło. Tak oto stopniowo wchodziłem w tematykę drobiu.

K.Sz.: Jak wyglądały wdrożenia i demonstracje w latach 80. i 90.? Czy były różnice między WOPR a ODR?

J.W.: Tematy wdrożeń z reguły były planowane, jak i przyjmowane do realizacji z Instytutu Zootechniki, np. „Żywienie owiec (młodzieży) z wykorzystaniem własnych pasz gospodarskich (marchwi pastewnej)” czy „Żywienie owiec dorosłych sianokiszonkami z uwzględnieniem okresów fizjologicznych zwierząt oraz młodzieży w odchowie”. Żywienie sianokiszonkami poprzedzone było pokazami produkcji sianokiszonek, którymi zajmowali się specjaliści, tacy jak mgr inż. Jerzy Skowron, mgr inż. Stanisław Woźnica, mgr inż. Piotr Mantycki i ja osobiście również, ale przede wszystkim żywieniem owiec. Takie wdrożenie realizowałem u Stefana Milczka w Jeżewie k. Łabiszyna oraz Henryka Walorczyka w Zielonczynie. Jeśli wdrożenie tematu okazało się dobrym rozwiązaniem, wówczas je upowszechnialiśmy, co miało miejsce w żywieniu owiec sianokiszonkami. W podsumowaniu wdrożeń u pana Milczka i Walorczyka oraz innych tematach nagrywany był przez redaktora krótki reportaż i następnie prezentowany w regionalnej telewizji. Czasami przejmowała je krajowa telewizja.
Myślę, że za czasów WOPR mieliśmy większą samodzielność w porównaniu do ODR, a czy było efektywniej, niech ocenią rolnicy.

K.Sz.: Jakimi demonstracjami zajmował się Pan w swojej pracy i co było przy tym istotne?

J.W.: Hodowca z doświadczeniem, jak i specjalista z praktyką potrafi zadbać o zdrowie zwierząt. Zwierzęta należy obserwować czy są zdrowe, spokojne i czujne. Jeśli nie jest tak, należy je izolować od reszty stada. Przebywające w budynku zwierzęta muszą mieć zabezpieczone środowisko bez nadmiernej wilgotności. System wentylacji może być inny u poszczególnych grup zwierząt w budynkach, ważnym jest, aby zwierzęta przebywały w dobrych warunkach środowiskowych.

Prowadziłem demonstracje na fermach owiec, kóz, królików, szynszyli i drobiu. Przywiązywałem szczególną uwagę do profilaktyki. Wcześniej ustala się terminy zabiegów, sposób wykonania i stosowane środki. W przypadku owiec uwzględnić należy odrobaczanie dwa razy w roku, tj. przed wyjściem na pastwisko i na zakończenie wypasu, szczególnie jeśli wypasane są na podmokłych pastwiskach. W ostatnim trymestrze ciąży owiec się nie odrobacza. Poza tym, już podczas wypasu owiec widać czy jakaś sztuka kuleje, jeśli tak, to wówczas należy od razu przeprowadzić korekcję racic, jeśli nie ma takiej możliwości i znalazło się kilka kulejących jednocześnie, wówczas znaczy się je kredą i po wypasie przeprowadza korekcję, dezynfekuje i zakłada opatrunek, jeśli jest to konieczne. Owce wychodzące z budynku, jak i powracające z pastwiska powinny przechodzić co pewien czas przez śluzę ze środkiem dezynfekcyjnym. Myślę, że nie ma problemu z nabyciem środków dezynfekcyjnych i prostego sprzętu jak obustronny podgięty nóż do czyszczenia racic, pilnik, nożyce i bandaż. Należy przycinać racice, tak aby przywrócić ich właściwy kształt i aby były równomiernie obciążone.

Rolnicy powinni też zadbać o jakość pastwiska, aby zakażeń było jak najmniej. Jeśli jest możliwość, to wypasać na wyżej położonych pastwiskach, a trawę z terenów podmokłych przeznaczyć na sianokiszonkę. Owce czy inne zwierzęta, jeśli się utrzymuje w niekorzystnych warunkach środowiskowych, są częściej narażone na powstanie różnych chorób, co negatywnie wpływa na produkcję i opłacalność.

K.Sz.: Co dawało Panu satysfakcję, a co było trudnością lub czego szczególnie nie lubił Pan robić?

J.W.: Satysfakcję dawało mi pisanie artykułów przygotowywanych razem z rolnikiem w gospodarstwie. Takich pisałem najwięcej. Miałem przekonanie, że to ma sens. Łącznie napisałem ich około 150. Pochwalę się, że dwa, może trzy razy dyrektor dr inż hab. Roman Sass przyznał mi gratyfikację za największą liczbę zamieszczonych artykułów we „Wsi Kujawsko-Pomorskiej”.

Natomiast nie najlepiej się czułem w wywiadach do prasy, szczególnie kiedy nie było czasu na przygotowanie. Jako lektor najlepiej mi wychodziły tematy z efektywności produkcji, z innymi tematami bywało różnie, najważniejszym jest jednak, aby mówić na temat i tego się trzymałem.

K.Sz.: Jak z perspektywy czasu ocenia Pan tamtą pracę?

J.W.: Były momenty różne, niekiedy nawet zniechęcające. Przyznam jednak z satysfakcją, że było całkiem nieźle. Na początku pracy dyrektor Ryszard Gardziel dał mi niełatwe zadanie zorganizowania pastwiska dla owiec. Wyszło nieźle i na naradach nawet mnie pochwalił. Miło wspominam dyrektora Ryszarda Kamińskiego. Był wymagający, konsekwentny i potrafił docenić za dobrą pracę. Mam też uznanie i duży szacunek dla dyrektora dr inż. hab. Romana Sassa. W ostatnim czasie mojej pracy otrzymałem zadanie wprowadzenia następcy na moje stanowisko mgr inż. Anny Mońko. Chyba mi się to udało, bo wszyscy ją chwalą. Nie mnie oceniać pracowników, ale wiem, że była zawsze ambitną osobą, no i młodzi mogą więcej dać dla zakładu pracy.

K.Sz.: Co zapamiętał Pan jako najlepszy moment w pracy?

J.W.: Nie wiem czy to najlepszy moment dla zakładu pracy. Pamiętam przychylność dyrektorów, kiedy starałem się o zagraniczne wyjazdy na praktyki rolnicze i dokształcanie. Zawsze odpowiedź była taka: jeśli zakwalifikujesz się, jedź. Wspomnę szczególny wyjazd w latach 90. na 3 tygodnie do Niemiec – do Izby Rolniczej w Kiel/Kilonii. Temat – „Urynkowienie produkcji rolnej”. Zwiedzaliśmy tam gospodarstwa rolne i poznawaliśmy pracę doradców w różnych specjalnościach. Uczestnikami tegoż seminarium byli też doradcy z Łotwy, Estonii i chyba Litwy. My Polacy staraliśmy się, aby nas traktowano na równi z innymi. Zauważyłem, że wszystko zmieniło się na lepsze, daliśmy poznać się z dobrej strony i byliśmy najbardziej aktywną grupą. W sumie wiele dobrego wynieśliśmy z tego seminarium, które przygotowane było przez organizatorów bardzo dobrze.

K.Sz.: Czy coś by Pan zmienił w swoim życiu zawodowym, gdyby było to możliwe?

J.W.: Nie mogę narzekać. Podtrzymałem w pewnym stopniu tradycje rodzinne. Ojciec od 1948 roku przez długie lata pracował na stanowisku kierownika Gospodarstwa Rolnego przy Państwowym Domu Dziecka w Chełmicy k. Włocławka. Dużo wspomnień z tamtego okresu zostało. Mam zdjęcia. Pamiętam jak niektórzy chłopcy odnaleźli po latach rodziców w Niemczech, tam wyjechali i że odwiedzali nas kilkakrotnie.

Praca w doradztwie dała mi dużo satysfakcji, jestem niespełna siedem lat na emeryturze, czuję się nieźle. Przed 5-ciu laty kupiłem ziemię, wybudowałem niewielki ładny domek k. Ostromecka. W okresie letnim pracownicy KPODR będą u mnie mile widziani.

K.Sz.: Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Katarzyna Szczepaniak, KPODR
Fot. archiwum KPODR i prywatne pana Janusza Wojciechowskiego